Czy wiecie, że genetycy zachowania badający wkład dziedziczności i środowiska w wariancję fenotypową, w ramach genotypu wyodrębniają wariancję genetyczną addytywną i nieaddytywną? Czynnik genetyczny addytywny odnosi się do genów przekazywanych z pokolenia na pokolenie, a czynnik genetyczny nieaddytywny natomiast obejmuje dominację oraz epistazę, czyli interakcję różnych alleli zajmujących w chromosomie jedno położenie oraz interakcji między allelami zajmującymi różne położenie. Czynnik nieaddytywny nie jest więc przekazywany między pokoleniami (poza bliźniętami monozygotycznymi, które mają identyczne genotypy) i jest specyficzny dla jednostki.
Większość Polaków pewnie nie zrozumiała za wiele z tego, co właśnie napisałem. Właśnie to jest problem z biegłością językową: niby wszyscy wiedzą, czym jest, ale gdy przychodzi ją zdefiniować, okazuje się takim mitycznym stworem, językowym jednorożcem z tęczą w tyłku, if you will. Kontynuując temat związany z mitami o nauce języka obcego oraz mitami o gramatyce angielskiej, postanowiłem obalić mity o biegłości językowej, które są szczególnie istotne z perspektywy uczących się języków obcych, gdyż mogą sprawiać, że nauka będzie się wydawać bardziej skomplikowana niż w rzeczywistości jest.
Biegłość językowa jest czysto gramatyczna i leksykalna.
To jak stwierdzić, że język składa się tylko ze słówek. Czego uczymy się z książek to nie jedynie słownictwo i gramatyka, ale i kultura danego obszaru językowego, w którą głębiej wprowadza nas nauczyciel. Język czai się też pomiędzy wierszami. Ba, język to także dźwięki, melodia, intonacja i tempo. Z tego powodu zawsze bardziej efektywna od nauki na własną rękę będzie nauka z nauczycielem. Gdyby tak nie było, wystarczyłoby wyryć słownik na pamięć, ale jakoś nie słychać, by wszyscy znali po kilka języków obcych.
Nie da się mówić przed osiągnięciem biegłości.
Podejście takie wynika z niewłaściwego pojmowania tego, czym w ogóle język jest. Wiele osób myśli, że istnieje pewien punkt, wyznaczający koniec nauki; że jak się dotrze do pewnego poziomu, wyżej wspiąć się już nie będzie dało. Język nie jest wartością zero-jedynkową na zasadzie „dzisiaj nie jestem biegły, ale za tydzień będę”. Nauka języka to proces, który można określić od zera (kompletnego braku kompetencji) do nieskończoności, bo zawsze jest coś więcej do nauki bez względu na to, czy jesteśmy w klasie maturalnej, na kursie do CAE, kończymy filologię, czy może właśnie obroniliśmy doktorat z psycholingwistyki. Mówić trzeba próbować jak najwcześniej, choć tuż na początku poziomu podstawowego jest więcej samego powtarzania tego, co się słyszy, niż tworzenia własnych wypowiedzi, ale nauczyciel i uczeń pracują nad tym, by jak najszybciej zacząć produkować własne zdania. To proste: by mówić, trzeba mówić, bo przez mówienie poznaje się innych ludzi, kulturę i świat. Biegłość nabiera rozpędu, rośnie i dojrzewa niczym żywe stworzenie.
Nauka języka to jednotorowy proces liniowy.
Byłoby zapewne łatwiej, gdyby nauka języka przypominała gotowanie. Mielibyśmy przepis, który realizowalibyśmy krok po kroku. Najpierw byłby wielki misz-masz, później plastyczna masa, a na końcu wszystkim objawiłby się wspaniały tort. Jeśli ktoś nie zauważył, to tak jednak nie jest. Rozplanowanie nauki jest istotne, ale nasza biegłość nie zależy od liczby zdanych testów czy dyplomów w ręce. Nie mylmy skutku z przyczyną.
Reguły rządzące językiem są względnie stałe, ale sam język jest zależny od kontekstu i specyficzny dla danej sytuacji. Języka nie oddzielamy od rzeczywistości, do której się odnosi i którą opisuje. Tak naprawdę gramatyki uczymy się po to, by o niej zapomnieć; by nie zastanawiać się godzinę, co chcemy powiedzieć, ale by z nabytej wiedzy i doświadczenia korzystać w sposób instynktowny. W skrócie chodzi o to, by przestać myśleć we własnym języku i przestawić się na myślenie w języku obcym. Nie stanie się to przez noc, tydzień czy miesiąc, ale jest to wykonalne, o ile poświęci się odpowiednio dużo pracy. Dlatego właśnie „cudowne” metody polegające na ryciu na pamięć wyrwanych z kontekstu całych zdań nigdy nie sprawdzą się na poziomie wyższym niż podstawowy, a jedyne, co mają do zaoferowania, to utwierdzenie człowieka w szkodliwych przekonaniach. Język, powtarzam, to nie scenariusz, który możemy wykuć, a żywa istota spontanicznie reagująca na zmiany w otoczeniu.
Czym więc jest biegłość językowa? Wiele definicji zawiera klasyczny błąd w definiowaniu, tzw. idem per idem (łac. „to samo przez to samo”) zwane również bezpośrednim circulus in definiendo (łac. „błędne koło w definiowaniu”). Tak, może się Wam nigdy te wyrażenia nie przydadzą, ale tego nigdy nie można być pewnym, prawda? Zerknijcie na poniższe definicje biegłości z ich roboczymi tłumaczeniami.
- Wikipedia sugeruje, że language fluency is the degree to which one is fluent in a language („biegłość językowa to stopień, w którym biegle posługujemy się językiem”). Nic z tego dalej nie wynika dla samej definicji biegłości, ale przerzuca ciężar definicji z rzeczownika na przymiotnik (lub przysłówek w podanym tłumaczeniu na język polski).
- Macmillan wskazuje, że fluency [is] the ability to speak a foreign language very well („biegłość to umiejętność mówienia bardzo dobrze w języku obcym”). Nie dało się ogólniej? Co znaczy „bardzo dobrze” i czemu tylko o mówieniu mowa?
- Longman w ogóle nie podaje definicji rzeczownika i mówi tylko, że fluent speech or writing is smooth and confident, with no mistakes („biegła mowa lub pismo jest płynne i bezbłędne”). Nie istnieją osoby, które nigdy nie robią żadnych błędów bez względu na język, którym się w danej chwili posługują, więc resztę niedostatków definicji sobie daruję.
Biegłość dość ogólnie może być rozumiana jako płynna i poprawna komunikacja dostosowana do danej sytuacji. Mamy więc miejsce i na gramatykę, i słownictwo, i rejestr. Co więcej, mamy też miejsce na różne zaburzenia, np. pamięci czy mowy. Bo jeśli znam wyraz lub strukturę, której jednak nie mogę sobie przypomnieć bądź wręcz z pewnych względów zastosować, albo z nerwów zacznę się jąkać lub przez pewne fizyczne, naturalne utrudnienia nie zrozumiem, co ktoś powiedział lub napisał, to znak, że nie jestem biegły? Dalej, mamy przecież różne umiejętności językowe, zatem biegłość siłą rzeczy nie może dotyczyć jednej, bo umiejętności te stanowią kategorie łączne, a nie rozłączne.
Zauważcie, że tak opisana biegłość często nie jest wymagana, by osiągnąć komunikatywny poziom przekazu. Nieważne, czy napiszę bądź powiem Dearly beloved, I highly appreciate you being generous albo Yo, thanks for the loot, i tak zostanę zrozumiany. Jak uczymy się języka zależy więc od tego, po co on jest nam potrzebny. Analiza potrzeb, celu oraz własnej motywacji jest bardzo istotna, by wiedzieć nie tylko to, w jakim kierunku iść, ale i czego nie robić.
Gdy moi uczniowie pytają mnie, jakie zagadnienia gramatyczne i leksykalne najlepiej poznać, lub też mają wątpliwości, czy jest sens uczyć się tego, z czym właśnie się zetknęli w książce lub co ja sam im pod nos podetknąłem, odpowiadam prosto: nigdy nie wiadomo, co się nam przyda w codziennej rozmowie, co będzie raczej biernie czekało, a co w ogóle zapomnimy. Dla mnie biegły jest ten, kto potrafi spontanicznie, poprawnie oraz naturalnie wyrazić w języku obcym to, co chce, oraz to, co potrafi powiedzieć w języku ojczystym.
Jako pocieszenie dodam, że nikt nigdy nie będzie całkowicie biegły w żadnym języku, nawet swoim rodzimym. Dlaczego? Zbyt wiele osób mówi językami w zbyt wielu kontekstach o zbyt wielu rzeczach. Można być rodzimym użytkownikiem języka polskiego – Polakiem z krwi, kości i mleka z matki wyssanego – ale to nie pomoże za wiele w zrozumieniu wykładu o, dajmy na to, genetyce zachowania, jeśli nie uczęszczało się na odpowiednie zajęcia przygotowujące merytorycznie do podjęcia bardziej zaawansowanych studiów.
Na koniec wyobraźcie sobie absolwenta anglistyki. Studiował on język staroangielski, w którym się specjalizuje. Jest ekspertem w swej dziedzinie, ale załóżmy, że jakimś cudem nie wie, jak powiedzieć po angielsku „rzeźnik”, a chce kogoś zapytać o drogę, by kupić pyszne mięsko. A teraz wyobraźcie sobie osobę bez żadnego wykształcenia, która ledwo jest w stanie się przedstawić po angielsku, o rozmowie na tematy bardziej ambitne nie wspominając, ale zna słówko butcher’s i też ma ochotę na mięsiwo. Która z tych dwóch osób jest biegła?
Jakże jestem wdzięczna za ten post! Skończyłam filologię angielska, uczę od 4 lat, nadal muszę sobie odswiezac różne zagadnienia, nie wspominając o zaskakujących pytaniach o słownictwo (i komentarzach 'To Pani nie wie?! :O’) Szukając pracy, mam ogromne wątpliwości czy spełniam oczekiwania językowe potencjalnego pracodawcy. Uczę się po prostu każdego dnia, czytając, słuchając, oglądając z nadzieją, że osiągnę jakiś 'komfort’ językowy 🙂
Tak, nauka języka to niekończąca się przygoda i stały rozwój, co uważam za piękne. 🙂
Ja również powtarzam, powtarzam i tak bez końca. Mam wrażenie, że udzielając korków więcej ja korzystam niż uczeń 😅 ucząc innych uczysz siebie. A tak poważnie, to uważam ,że zasób wiedzy ogólnej ma duży wkład w tempo przyswajania drugiego języka. Mizeria intelektualna niestety ogranicza horyzonty i pewnych barier nie da się pokonać albo zajmuje to strasznie dużo czasu.
Racja, bo język to coś więcej niż słowa. To cała kultura, historia i mentalność dmregionu językowego. Język bez kultury jak i kultura bęz języka nie istnieje.
Nigdy nie zapomnę mojego zdziwienia kiedy spytałam nauczyciela, który jawił się dla mnie alfą i omegą językową, o jakieś tam słówko i on go nie znał!! Początkowo byłam przerażona, bo dotarło do mnie, że nie da się nauczyć języka „na amen”, że to właśnie proces na właściwie całe życie. Mój szok minął, teraz wiem, że był mi bardzo potrzebny i dzięki temu chyba bardziej świadomie podchodzę do nauki angielskiego i innych języków.
I jeszcze słowo o znaczeniu zwrotu „biegłość językowa”.
Jak w takim razie rozumieć ogłoszenie o szukaniu pracownika „biegle mówiącego po angielsku”?? Kto może, ma prawo, powinien ubiegać się o to stanowisko?
Oj, tak. Kto się uczy języków – czy dla przyjemności, czy zajmuje się nimi zawodowo – uczy się całe życie.
Zadam jednak inne pytanie: kto jest w stanie ocenić językowe kompetencje innej osoby? Czy podczas rekrutacji obecny jest językowiec? Chyba rzadko, jeśli w ogóle (pomijam stanowisko tłumacza, lektora czy wykładowcy, gdzie liczy się kierunkowe wykształcenie).
„Wiele osób myśli, że istnieje pewien punkt, wyznaczający koniec nauki”…jak dla mnie zdanie-klucz…jak słyszę, że „NAUCZYŁEM się języka w 3 miesiące” to mną rzuca…w 3 miesiące to może nauczyłeś się Osobo zamawiać Aperol Spritz we włoskiej restauracji i jak kupić chleb i masło! Ale nie języka!!!
Albo jak ktoś mówi, że już się nie uczy, bo się nauczył w rok. Nauczył. XD
Mnie się najbardziej podoba sytuacja w której dziecko (uczeń) stwierdza, że „pan to umie wszystko”. Wtedy mamy jasność, że już więcej nie da się nauczyć języka, ponieważ jak już wszystko nauczone, to nie ma co dalej się uczyć, prawda? 😉
Natomiast co do biegłości to próbuję w jednej dziedzinie ją osiągnąć i widzę, że po prostu nie da się jednoznacznie określić kropka w kropkę zakresu materiału, który musi być opanowany. Jednak wydaje mi się, że można określić pewne umiejętności, które poprawnie używane w danych okolicznościach sprawią, że będziemy biegli (a raczej płynni) nawet w bardzo niewielkim zakresie.
Jeśli jednak chodzi o tych cudownych metodach, kursach i sposobach nauki… to niestety ludzie w to MOCNO wierzą. Dlaczego? To bardzo proste – chcą mieć sukces bez pracy. Jak najlepiej to zrobić? Zapłacić 200zł za 1 dzień nauki według metody X z lektorem (trenerem) Y… i potem wymiatać angielskim lepiej niż osoby, które kilkanaście lat spędziły na tym, żeby w tym procesie przyswoić tysiące słów, zwrotów, słuchanek, filmów, artykułów czy też rozmów.
Otóż to. Ludzie chcą bez wysiłku, niskim kosztem opanować coś, gdzie nie da się iść na skróty. Po prostu. Później tylko narzekają, że nie mają talentu do języków albo nauczyciel był zły. Bzdury!
Co ciekawe, o ile nie dziwią się, że dziecko dopiero po ok. 2 latach ciągłego zanurzenia w języku zaczyna coś tam pod nosem przebąkiwać, o tyle następuje pełne zdziwienie, gdy nauczyciel im mówi, że po miesiącu, trzech, sześciu czy nawet roku nauki przez godzinę w tygodniu nie osiągną poziomu rodowitego Brytyjczyka.
Jakże miło byłó trafić na ten wpis, może w końcu rozwieje on mit, że osoba mówiąca w x językach jest w stanie rozmawiać na każdy temat. Mam podobny problem i w pełni zdaję sobie z tego sprawę – mieszkając za granicą od wielu lat i studiując tu, pojęcia techniczne znam tylko po francusku i angielsku. Chcąc wytłumaczyć rodzinie co robię muszę się przygotować kilka dni wcześniej, wyszukać odpowiedników i pomyśleć jak skonstruować zdanie. A to wcale nie takie proste.
Jak widać język ojczysty też potrafi sprawić problemy 😉
Może mogłem jeszcze dodać, że nauczyciel to nie chodzący słownik. XD
Zgadzam się w stu procentach. Mieszkam w Anglii 18 lat, mieszkam z Anglikami, pracuje z nimi, skończyłam tu studia (historię sztuki), pomagam jako tłumacz w szpitalach, ale jakby mnie któś zapytał o wyjasnienie zjawisk biologicznych, czy geologicznych po angielsku, to zrobiłabym to bardzo okrężną drogą.
Dlatego ze szkodliwymi mitami trzeba walczyć – wszystkimi, nie tylko tymi, które tyczą się nauki.
Czuję się wyręczona w pisanu na ten temat, kusiło mnie od roku (podobnie jak z komentarzem do lingwistycznych iluminacji M Grzesiaka). Będę podsyłać uczniom na otarcie łez, wręcz puszczę newsletterem. 😉
To, że potrafię czytać Mickiewicza ze zrozumieniem nie oznacza, że sama posługuję się biegle mickiewiczowskim piórem.
Przy okazji „cudownych metod” – czy zauważyłeś, że na stronach anglojęzycznych jest podejrzanie mało na temat ciemnej strony moc-, tfu, Callana? Metoda powinna była być dawno temu, za przeproszeniem, zaorana, a nadal dostaję w spadku ofiary tej metody na lekcje.
Ach, dziękuję! Czuję się zaszczycony. 😀
Tak, o Callanie kiedyś już pisałem, podobnie jak o kretyńskiej metodzie Krebsa. Taki to rzekomo wielki autorytet, a w świecie profesjonalnych lingwistów jakoś nikt nie słyszał o tym „sławnym” poliglocie. Może poza rzekomym talentem do języków posiadł umiejętność bycia niewidzialnym? 😉
Świetny tekst! Ja też mam wrażenie, że płynności językowej jako takiej nie da się jednoznacznie zdefiniować, ale mimo wszystko sądzę, że jest to taki poziom biegłości, który pozwala na bezproblemową komunikację w każdej sytuacji i kontekście. Nie znam nikogo, włączając w to native-speakerów, którzy nie popełniają błędów od czasu do czasu, a więc przeświadczenie, że płynność językową uzyskamy dopiero wtedy, kiedy pozbędziemy się wszystkich błędów można spokojnie włożyć między bajki:) Staram się powtarzać to moim uczniom podczas zajęć, jednak mam wrażenie, że nie do wszystkich to dociera. Myślę, że niektórzy za bardzo skupiają się na uzyskaniu płynności w rozumieniu definicji Longmana, którą przytoczyłeś, a właśnie to moim zdaniem może skutecznie przeszkadzać w komunikacji – słuchacze krępują się stosować bardziej zaawansowane struktury lub wyrażenia w obawie o nieprawidłowe ich użycie. I wreszcie zgadzam się w zupełności co do kursów typu „zacznij mówić biegle w miesiąc” – to nigdy przenigdy nie zadziała na wyższych poziomach (B1+), kiedy każdy szanujący się użytkownik języka chce czuć swobodę budowania wypowiedzi, a zamiast tego ma głowę nabitą wykutymi zdaniami, z których potem nie wie jak korzystać, bo nie pasują do każdego kontekstu czy sytuacji.
Niestety, ale znajdą się osoby, które niekoniecznie z lenistwa, ale i niewiedzy uwierzą w tę czy inną metodę obiecującą „cudowne” rezultaty po miesiącu. Bardzo to krótkowzroczne, a traci na tym cały rynek profesjonalnych usług językowych.