Jestem nie tylko nauczycielem, ale i uczniem, więc to nie jest tak, że moje mądrości wylewam Wam na głowę jako teoretyk od rzeczywistości oderwany. Z pierwszej ręki znam problemy osób uczących się języków obcych, jako że korzystam z różnych źródeł, to na różne rzeczy napotykam. I tak ostatnio zderzyłem się z nieudolną próbą wyjaśnieniu komuś, że francuskie qu’est-ce que c’est? oznaczy tyle, co co to jest?. To miłe, że ludzie pragną sobie pomagać, ale problem w tym, jak niekiedy próbują to zrobić: od dupy strony, czyli nie mając pojęcia o nauczaniu. Hej, nie żebym się czepiał! Po prostu są rzeczy, których się nie robi. Tak bliźniemu swemu, jak i językowi własnemu.
Nie wdając się w niepotrzebne szczegóły powiem, że na początek usunięto obowiązkową elizję, co samo w sobie budzi mój filologiczny sprzeciw. Swoją drogą znałem kiedyś pewną Elizję… a nie, to była Eliza! No ale nie o to, nie to… Następnie cofnięto inwersję i przetłumaczono dosłownie (nie!) to, co pozostało, porównując powstałe wyrazy po-ko-le-i do rzekomo polskich odpowiedników (nieee!!!). Po półstronicowym wywodzie osoba, która miała problem jedynie z zapamiętaniem ciągu wyrazów, nagle pogubiła się w jeszcze dłuższym ciągu wyrazów, których w takiej formie i kolejności nigdy więcej nie zobaczy. Neva eva not fucking eva. Bo tak się nie pisze. I nie mówi. I jest po prostu źle. A wystarczyło przecież po ludzku napisać, że o ile po polsku pytamy króciutko co to jest?, to w języku francuskim pytanie takie wygląda qu’est-ce que c’est?. I tyle, koniec, kropka, a kto nie słuchał, temu bomba w trąbę czy jakoś tak.
Tylko czy trzeba być nauczycielem, by wiedzieć, jak uczyć? Otóż nie. Przydają się za to podstawy teoretyczne z… translacji, a jeśli ktoś nie jest tłumaczem, to rozważnym śmiertelnikom wystarczy nawet trochę oleju w głowie.
Tłumaczenie dosłowne i tłumaczenie słowo po słowie to problem wielu osób uczących się jezyka obcego. Z uporem maniaka powtarzam i Wam, i swoim uczniom, że nie ma czegoś takiego jak tłumaczenie dosłowne nawet na poziomie pojedynczych wyrazów, a o zwrotach, konstrukcjach czy całych zdaniach wspominać nie będę, bo późno i chcę już sobie horror obejrzeć. Wiele informacji zwyczajnie gubi się już podczas tłumaczenia pojedynczych wyrazów właśnie. Myślicie, że polskie lustro to to samo co angielskie a mirror i francuskie le miroir? Teoretycznie tak, bo znaczenie jest podobne; powiedzmy, że wszystkie trzy wyrazy służą do nazywania gładkiej powierzchni odbijającej światło. Cudownie, zwróćcie jednak uwagę na to, ile informacji ginie w tłumaczeniu: rodzaj nijaki z języka polskiego ginie w angielskim, a we francuskim zamienia się na męski; przedimek nieokreślony z języka angielskiego ginie w języku polskim, a we francuskim zamienia się na rodzajnik określony. Żeby było śmieszniej, to zdradzę Wam sekret, że to tylko początek językowej karuzeli, ale na wykłady z gramatyki kontrastywnej zapraszam indywidualnie. I odpłatnie! Za frajer można co najwyżej w mordę dostać. Ze zdaniami jest to samo, tylko że o poziom lub sto trudniej. Tłumaczenie dosłowne to tak naprawdę jedynie pewien skrót myślowy, a nie realny poziom procesu przekładu.
Drugim kardynalnym błędem jest nie tyle porównywanie danych konstrukcji z analogicznymi konstrukcjami w języku ojczystym, co próba na siłę znalezienia funkcji poszczególnych elementów struktur jednego języka w drugim. Taki zabieg nie ma sensu, bo gramatyka danych języków na ogół jest zbyt różna, by to miało sens, nawet jeśli porównywane języki należą do tej samej rodziny. O czym trzeba zatem pamiętać? By tłumaczyć znaczenie, a nie wyrazy; sens, a nie konstrukcje (zachować też należy poziom formalności tekstu wyjściowego, by nie doszło do spłaszczenia czy parabolizacji stylistycznej, ale to już kwestia, napiszę przez zaciśnięte usta, mniejszej wagi).
Klasyczna i w swej prostocie piękna reguła Jakobsona mówi nawet o tym, że informacja przekazywana gramatyką jednego języka na ogół musi zostać odtworzona w języku docelowym, ale wymogu tego raczej nie ma przy okazji informacji przekazywanych słownictwem. Oznacza to, że języki różnią się nie pod kątem tego, co mogą przekazać, ale co muszą przekazać. Widać to ładnie w przykładzie porównania czasów w języku polskim i angielskim: ja jem teraz przełożone na angielski to I’m eating, w którym pominięto zbędną już informację teraz ze zdania polskiego, bo gramatyka języka docelowego już ją odzwierciedliła. Inaczej: gramatyka języka angielskiego jest tu bardziej precyzyjna, bo przekazuje informację, do której przekazania w języku polskim trzeba było dodatkowo posłużyć się słownictwem. W drugą stronę tłumacząc, czyli z języka angielskiego na polski, zdanie I’m eating należałoby w języku polskim wzbogacić informacją, która by pokazała to, co przekazuje czas w zdaniu wyjściowym, gdyż samo jem śniadanie nie musi koniecznie oznaczać, że jem je teraz, bo może oznaczać, że w ogóle mam taki nawyk (tylko że wtedy oryginalne zdanie wyglądałoby I eat breakfast).
A takie proste angielskie słówko you? W języku polskim ma minimum osiem różnych znaczeń: ty, wy, pan, pani, panie, panowie, państwo plus wszelkie konstrukcje bezosobowe z „się” i miliardy dodatkowych wyrazów pochodnych dzięki naszej polskiej deklinacji. You can eat here można więc przetłumaczyć na przynajmniej 8 różnych sposobów. Podsumowując: z jednej strony mamy gramatykę, która coś przekazuje, a z drugiej słownictwo, które może coś przekazać, gdy gramatyki w danym języku „zabraknie”. I vice versa, i vis-à-vis, i et cetera, i foie gras.
Tyle teorii translacji, wracamy na ziemię do czystej praktyki życiem podszytej. Nauka nowego języka to przede wszystkim nauka nowego myślenia, nowej perspektywy patrzenia na świat, pojmowania go i opisywania. Może się powtarzam, szczególnie jeśli ktoś śledzi mój blogasek ze ślinotokiem, ale tak jest i tyle, proszę się ze mną nie kłócić, gdy mam rację. Tłumaczenie struktur gramatycznych słowo po słowie nie może się udać, bo niby jak przetłumaczyć wszystkie wyrazy z I’m taking a photo czy y-a-t-il des magasins près d’ici? na, dajmy na to, język polski? W obu zdaniach są elementy nieprzetłumaczalne w formie, w jakiej stoją w oryginale. No chyba że zdania rozerwiemy na strzępy i nie zależy nam, by brzmieć poprawnie, ale wtedy nie będzie już zdania, nie będzie wypowiedzi, nic nie będzie, do cholery! Można, a nawet trzeba oddać za to sens obu zdań. I to zróbmy, i to uczyńmy na moją pamiątkę, bo kontekst, moi niemili, to świętość, o czym przekonacie się, czytając wpis Nauka słownictwa a kontekst wypowiedzi.
Jeśli ktoś ma jednak awersję do gramatyki, to ja mam złą wiadomość: od gramatyki się nie ucieknie, można co najwyżej zmienić nauczyciela, ale gramatyka niczym bumerang będzie wracać. Chęć pominięcia gramatyki w nauce języka można przyrównać do chęci pominięcia treningu przed przystąpieniem do olimpiady. Przystąpić można, czemu nie, bo i kto głupiemu zabroni, ale nie należy oczekiwać innego wyniku niż wypieprzenia się po chwili z w najlepszym wypadku nadwyrężonymi członkami. Ilekolwiek by się ich nie miało.
Języka obcego należy więc uczyć się ze zrozumieniem, a nie poprzez nieskuteczne klepanie wyrwanych z kontekstu zdań (o, tu na przykład prostuję środkowy palec w kierunku metod Callana czy 5S, których liczne wady opisałem w artykule Czy można nauczyć się języka obcego w 10 dni?), bo życie nie płynie według z góry ustalonego scenariusza, którego wystarczy się wyryć na pamięć. Pracy z językiem jest dużo i między bajki można włożyć mrzonki, że się go człowiek nauczy w ciągu kilku miesięcy, ale zdobyta wiedza daje ogromną satysfakcję i wielkie możliwości, bo otwiera człowieka na całkiem nową rzeczywistość! W końcu, jak zauważył amerykański psycholog i nauczyciel Wayne Dyer, jeśli zmienisz sposób postrzegania świata, to świat zacznie się zmieniać.
Niestety ale gramatyka nie pomoże w osiągnięciu prawdziwej biegłości. By mieć prawdziwą biegłość językową trzeba nauczyć się myśleć w języku obcym oraz mówić/czytać na głos by trenować narządy mowy. Bardzo ważne jest także rozumienie ze słuchu.
Przeczytałem już w oryginale ok. 50 powieści po angielsku oraz 7 numerów „National Geographic”. Czytam dużo artykułów w internecie.
Nieźle rozumiem filmy i programy po angielsku (niestety zgrzyty się zdarzają szczególnie w starych filmach z kiepskim dźwiękiem). Z reguły słabo rozumiem piosenki.
Gramatyki uczyłem się kiedyś do jakiegoś tam stopnia, a obecnie jedynie okazjonalnie sprawdzam jakieś regułki w internecie.
Umiem się dogadać po angielsku, ale to nadal nie jest prawdziwa biegłość niestety.
Na to żadna gramatyka nie pomoże, a jedynie zanurzenie się w języku by nasz mózg zaczął po prostu myśleć w języku obcym!
Gramatyka to, najogólniej mówiąc, system języka z regułami, które nim rządzą. Mówiąc więc, że gramatyka nie pomoże w osiągnięciu biegłości, to jak powiedzieć, że nie potrzeba znać języka, by mówić. Nie należy też mylić zdolności do dogadania się czy pewności siebie w mówieniu z biegłością. Pewnie, że można w nauce unikać gramatyki jak ognia, ale to zwykły sabotaż i wydłużenie sobie drogi do upragnionego poziomu. W nauce nie tylko zwracamy uwagę na to, jak i czego się uczyć, ale i jakich błędów nie popełniać; myślenie w obcym języku z dnia na dzień nie przychodzi, więc czemu nie pomóc sobie wszelkimi dostępnymi sposobami? To gramatyka daje nam swobodę budowania dowolnych wypowiedzi. To gramatyka daje nam wolność. Można się z tym nie zgadzać, ale faktów to nie zmienia.
Autor strony ma rację.Języka trzeba uczyć sie systematycznie,wszystkiego po kolei.Nie można pomijać gramatyki i słów które nie dotyczą naszego życia bo nigdy nie wiemy jakich słów użyje obcokrajowiec w rozmowie z nami.Jeśli jego brat jest ślusarzem a matka konduktorem w pociągu to trzeba znać te zawody aby zrozumieć go.
Czyli trzeba umieć wszystko,bo nasi rozmówcy mogą robić coś innego w życiu niż my i użyją innych słów w trakcie dyskusji.W Anglii można spotkać trzydzieści różnych osób o przeciwnych pasjach i żeby je zrozumieć trzeba dużo umieć.
Stąd oficjalnie uznawane poziomy biegłości językowej z konkretnymi umiejętnościami i zagadnieniami do opanowania. W nauce słownictwa jednak nigdy nie wiadomo, co się komuś przyda, zupełnie jak w języku ojczystym. Jednak język to nie tylko słówka (nie) dające się przetłumaczyć w skali jeden do jednego. O, nie! W nauce chodzi więc o to, by być w stanie poradzić sobie z szeroko rozumianą parafrazą tego, co niejasne.
Moim zdaniem, kluczowe jest tu (tak, jak napisałeś) zrozumienie, że każdy osobny język to inny świat z cały dobrodziejstwem inwentarza.
Osoby nie zdające sobie z tego sprawy (czyli większość początkujących „language learnerów”) stoją w rozkroku – uczą się innego języka, ale dalej myślą np. po polsku. I z tego myślenia po polsku potem biorą się właśnie „tłumaczenie z polskiego” słowo po słowie lub generalnie myślenie wg zasad własnej gramatyki (niekoniecznie świadome) starając się mówić w języku obcym, a do tego – wspomniane przez Ciebie na siłę dopasowywanie konstrukcji języka obcego do polskiego (np. czasy typu „perfect” w angielskim, których odpowiedników w polskim nie ma i nie ma na to innej rady, jak po prostu zaakceptować ten fakt).
Także, jedyne co można zrobić to przestać stać w rozkroku i obiema nogami stanąć w języku, którego się uczymy. Wymaga to przynajmniej trochę inteligencji językowej, ale już na pewno pewnej dojrzałości w uczeniu się języka, którą, tak sądzę, można nabyć, o ile uczeń nie próbuje na siłę trzymać się starych metod, czyli dopasowywać język obcy do polskiego, tak żeby miało to sens (bo zazwyczaj nie ma).
A zatem podstawą nauki języka są zasady + odpowiednie metody! I dopiero jak te dwie rzeczy ogarniemy to możemy się brać za naukę. Inaczej efekty mogą się nie pojawić, a stąd już tylko krok do dojścia do wniosku, że „nie idzie mi, bo nie mam talentu do języków, nie każdy przecież ma! Łatwo Ci mówić, Ty masz!” :>
PS. Chętnie przeczytałbym u Ciebie artykuł na temat skutecznych metod uczenia się języka lub doboru tych metod (widzę tu art. na temat mitów uczenia się języka, czyli „jak się NIE uczyć”, ale chętnie poznałbym Twój pkt. widzenia na temat „jak się uczyć”).
Zapraszam więc do kategorii „Nauka języka”, gdzie znajdują się teksty m.in. o strategiach nauki słownictwa, wskazówki co do szybszej nauki czy lepszego mówienia. Seria o mitach również zawiera informacje, co robić, a czego nie robić.
Strategie i techniki to jednak nie metody, więc jeśli chodzi o metody, to moje podejście jest pragmatyczne: język jako umiejętność ma pewne części składowe, które wszystkie trzeba szlifować, by pewnie, płynnie i poprawnie się komunikować. Te części to umiejętności językowe, a więc mówienie, czytanie, pisanie i słuchanie. Jeśli skupimy się na jednej, a inne pominiemy, taka nauka nie ma sensu, a sam proces dążenia do biegłości się wydłuża. To tak, jakby chcieć się nauczyć jeździć na rowerze z pominięciem pracy nóg.
Na pytanie „jak się uczyć?” jest więc tylko jedna odpowiedź: z głową. Ludzie chcieliby poznać sekret ekspresowej nauki dającej stuprocentowe efekty przy minimalnym wysiłku, a tak się po prostu nie da. Ani fizycznie, ani biologicznie, ani nijak. Zawsze więc powtarzam, że język jest jak terapia własna w tym względzie, że ile w nią zainwestujemy czasu i energii, ile nas w niej, tyle dla siebie wyciągniemy. Ni mniej, ni więcej.
przedimek nieokreślony z języka angielskiego, a we francuskim zamienia się na rodzajnik nieokreślony. a miror = un miroir. Rodzlnik okreslony la, le les = the
Mówiąc ogólnie, tak, ale to żadna reguła. Po francusku powiemy „ella a les cheveux longs”, ale w angielskim nie powiemy „she has the long hair” tylko „she has long hair”, a z drugiej strony mamy „il est malade du cœur”, ale „he’a got a heart condition”.
Dlatego uwazam,ze najlepsza metoda nauki sa zajecia z native speakerem od samego poczatku 🙂 moim zdaniem nie dosc,ze od poczatku nabywamy dobre nawyki jesli chodzi o wymowe ale tez nie porownuje sie do innych jezykow (bo czesto naczyciel nie mowi w innym jezyku iz swoj). Ja w ten sposob nauczylam sie francuskiego, niderlandzkiego (chociaz przez specyfike jezyka bym nie powiedziala,ze sie nauczylam bo po prostu jest to dla mnie bardzo trudny jezyk) i wloskiego. Najwazniejsze to nauczyc sie „myslec” w danym jezyku i ni nie porownywac
Oby tylko native nie był z ulicy wzięty, nie wszyscy bowiem mają odpowiednie przygotowanie!
Z założenia nie ufam native speakerom, a to dlatego, że na co dzień poprawiam teksty po takich rodzimych użytkownikach języka polskiego i naprawdę wiele już widziałam. Patrzę też na swój własny przykład, bo polszczyzna, którą wyniosłam z domu, nie była najlepsza i nie chciałabym jej nikogo uczyć. Zajęło mi sporo czasu, zanim doprowadziłam swój polski do stanu, w którym mogę go używać zawodowo (czyli tłumaczyć i redagować). Wiele razy spotkałam się też z sytuacją, w której tłumacze lepiej radził sobie z tłumaczeniem na język obcy (zaryzykuję nawet stwierdzeniem, że większość filologów tak ma) niż na własny, bo po prostu bardziej się do niego w swojej edukacji przykładali. Fakt, że native ma lepszą intuicję i mówi z bardziej naturalnym akcentem, ale jednak to musi być przygotowany native.
A myślenie w języku obcym z punktu widzenia kognitywistyki jest akurat bzdurą, chyba że pod tym szumnym hasłem kryje się po prostu układanie wypowiedzi od razu w języku obcym, a nie tłumaczenie jej ze swojego.
Też stale poprawiam teksty pisane przez native’ów i zwykle przestrzegam swoich uczniów oraz klientów, że niewiele znaczy fakt, iż ktoś wygrał na językowej loterii geograficznej. Najważniejsza jest wiedza i świadomość językowa.
Natomiast myślenie w języku obcym jest faktem, jak i faktem jest myślenie w języku ojczystym. Należy jednak pamiętać, że proces myślenia jest bardzo ogólnym terminem i że nie wszystkie elementy tego procesu wymagają języka. Z drugiej strony język to nie jedyny przejaw myślenia, ale do myślenia się przydaje, a także jest niezbędny do poznawania i tworzenia nowych zjawisk, dzięki którym jesteśmy w stanie o nich rozmawiać. Normy każdego nowego (nie?)obcego języka mogą stać się normami jak w języku ojczystym, dzięki czemu posługujemy się nimi instynktownie, pomijając przeszkadzające i utrudniające korzystanie z języka mentalne tłumaczenie.
Miałam na myśli bardziej to, że nawet ktoś świetnie posługujący się językiem obcym raczej nie będzie w nim myślał nieświadomie, sam z siebie. Jeśli chce, wtedy owszem, ułoży sobie wypowiedź w głowie od razu po angielsku, ale żaden Polak, budząc się rano, nie pomyśli na dźwięk budzika: „just 5 minuts more”, ale raczej: „jeszcze 5 minutek”. Prowadzono nawet badania na osobach dwujęzycznych, ale zawsze okazywało się, że jeden język przeważał i to w nim dana osoba myślała. Przynajmniej z tego, co wiem, nie udało się zaobserwować myślenia bez języka, choć to pewnie trudne z powodu braku obiektu, trzeba by to tego złapać kogoś nieskażonego językiem jak Mowgli. 😉 Więc ten język ojczysty zawsze gdzieś tam siedzi w głowach i determinuje nam myślenia. Nie bez powodu w końcu rozdziela się proces nabywania języka przez dziecko i proces nauki języka przez dorosłego, bo w końcu odbywają się one w zupełnie inny sposób. Z drugiej jednak strony ten język obcy też potrafi nam się w głowie rozpychać i wpływać na język ojczysty, czego dowodem jest choćby robienie kalek. Cały proces jest naprawdę fascynujący.
Z punktu widzenia psychologii poznawczej myślenie jest procesem złożonym, a język jest tylko jego jedną częścią – nie każdy rodzaj myślenia wymaga języka, czego dowodzi chociażby Sternberg. Co więcej, wielu psycholingwistów zakłada nawet, ze myślenie jest kompletnie pozajęzykowym zjawiskiem, ponieważ szybciej myślimy emocjami i obrazami (choć trochę trudno to udowodnić). Myślenie to taka metakomunikacja ze samym sobą, a język pozwala nam uzewnętrznić to, co w środku.
Z drugiej strony sama definicja języka wymaga odniesienia się do pewnych założeń, co już jest ograniczające. Czy język to coś, co ma słowa i dźwięki? Jeśli tak, to co z tłumaczeniami intersemiotycznymi? Ich istnienie tylko potwierdza, że język nie jest wymagany do myślenia, ale bez myślenia nie ma języka. Sapir i Whorf też prowadzili badania i stworzyli ciekawą teorię relatywizmu językowego. Z jeszcze innej strony Chomsky zakłada, że poznanie i język są od siebie niezależne. Ja osobiście uważam, że o ile korelację względnie łatwo tu zbadać, o tyle rozgraniczenie przyczyny i skutku będzie niemożliwe.
Temat jest strasznie zawiły, szeroki i zwyczajnie w wielu swych aspektach niezbadany, ale skoro mnie się często zdarza myśleć i reagować spontanicznie w języku obcym, optymistycznie zakładam, że innym również. 🙂
Ja chyba właśnie skłaniam się ku relatywizmowi i uznaniu, że to język rządzi tym, jak postrzegamy świat, a nie odwrotnie. Choć trudno tu mieć pewność, choćby dlatego, że nawet jeśli chcemy zbadać to, co mamy w głowie, używamy do tego języka i już to przez to przetwarzamy.
Mnie się takie spontaniczne reakcje zdarzają w sytuacjach, gdy w moim własnym języku brakuje mi środków, żeby nazwać jakieś zjawisko. Najwidoczniej mózg łata sobie lukę. 🙂
A ja uczyłam się przez jakiś czas metodą Callana i sobie ją chwalę… Może nie dla osób początkujących, ale mi pozwoliła się „rozgadać” w czasach, gdy nie miałam na co dzień styczności z językiem. Także punkt widzenia zależy od punktu leżenia ;D
Zaletą tej metody jest na pewno pomoc w przełamaniu bariery językowej, to fakt, niemniej dla mnie niedopuszczalne są inne rzeczy, np. przerywanie komuś w trakcie wypowiedzi, by go poprawić, czy nauka na zasadzie wyuczenia pewnych reakcji behawioralnych. Język to żywy twór zależny od kontekstu, tu nie ma wzorców postępowania. Są za to wzorce budowy wypowiedzi, ale w to metoda Callana niezbyt się zagłębia.
Uczyłam się angielskiego metodą Callana przez jakiś czas. Zdecydowanie nie widzę w niej korzyści 😉
Natomiast ad rem- bardzo ciekawie napisane. I pomyśleć, że to zwykłe „Qu’est-ce que c’est” Cię zmotywowało do napisania takiego artykułu 😉
Mnie niewiele trzeba, by zaiskrzyło – lekki wstrząs, dwa neurony się zderzają i powstaje myśl. XD